2148506897

Pamiętam mój pierwszy samodzielny wyjazd survivalowy. Byłem przekonany, że rozpalenie ognia to bułka z masłem — w końcu co trudnego może być w podpaleniu kilku patyków? Cóż, rzeczywistość szybko zweryfikowała moje wyobrażenia, gdy po godzinie prób i całej paczce zapałek nadal siedziałem w ciemności, otoczony kupką dymiących gałązek.

Dziś, po latach doświadczeń, wiem, że sztuka rozpalania ognia to coś więcej niż tylko rzucenie zapałki na stos drewna. To trochę jak gotowanie — niby przepis prosty, ale diabeł tkwi w szczegółach.

Od czego zacząć?

Zacznijmy od miejsca na ognisko. Teoretycznie wystarczy kawałek wolnej przestrzeni, ale uwierzcie mi — warto poświęcić te 10 minut na znalezienie odpowiedniej lokalizacji. Sam kiedyś zignorowałem tę zasadę i skończyło się to nerwowym przenoszeniem płonącego ogniska, gdy okazało się, że wybrałem miejsce, gdzie zbierała się woda spływająca ze zbocza. Szukajcie miejsca osłoniętego od wiatru — na przykład za większym głazem albo naturalnym wzniesieniem terenu.

Co do materiałów — tu mam swoją żelazną zasadę: zawsze zbieram dwa razy więcej, niż wydaje mi się potrzebne. Szczególnie tych najmniejszych patyczków na rozpałkę, bo to one są kluczowe w pierwszej fazie. Najlepszą podpałkę, jaką kiedykolwiek znalazłem w lesie, była kora brzozowa — nawet mokra pali się jak nafta. A gdy pada? Spód przewróconego drzewa to prawdziwa kopalnia suchego materiału.

Moja ulubiona metoda na trudne warunki? Przygotowuję sobie wcześniej własną „awaryjną podpałkę”. Wystarczy kilka wacików kosmetycznych nasączonych parafiną — zajmują mało miejsca w plecaku, a działają cuda nawet w deszczu. Nauczyłem się tego od starego leśnika, który zawsze powtarzał: „W lesie wszystko może być mokre, ale ogień i tak trzeba rozpalić”.

Zobacz  Drinki z bourbonem – 5 klasycznych przepisów

A co jeśli nie zapałki?

A propos narzędzi – jasne, zapałki czy zapalniczka to podstawa, ale warto nauczyć się używać krzesiwa. Nie dlatego, że jest takie survivalowe, ale dlatego, że działa zawsze — w deszcz, w mróz, nawet pod wodą. Co prawda pierwsze próby mogą być frustrujące (moje pierwsze krzesiwo wylądowało w krzakach po 30 minutach bezskutecznych prób), ale gdy już złapiecie technikę, poczujecie się jak prawdziwi władcy ognia.

Na koniec sprawa bezpieczeństwa — i tu pozwolę sobie na małą dygresję. Kiedyś byłem świadkiem, jak grupa turystów zostawiła „zgaszone” ognisko, które po godzinie roznieciło się na nowo od wiatru. Od tego czasu zawsze powtarzam: ognisko musi być nie tylko zagaszone, ale zalane wodą i przysypane ziemią. Jak mawiał mój dziadek (pewnie wam też tak mówili rodzice czy dziadkowie) – „z ogniem nie ma żartów”.

I jeszcze jedna rada od serca — zawsze sprawdzajcie lokalne przepisy dotyczące rozpalania ognia. Mandaty za nieprzestrzeganie zakazów potrafią skutecznie zepsuć nawet najlepszą wyprawę, o czym przekonał się mój kolega podczas zeszłorocznej suszy.